Do dzisiejszego wpisu zainspirowała mnie swoja 'Dorosłością' wspaniała Pani Ferreira. I naszło mnie na właśnie takie dziecięce wspominki, kiedy to pacholęciem będąc, piątego grudnia próbowałam jak najdłużej nie zmrużyć oka bo dostrzec choć maleńki skrawek pulchnego Jegomościa w czerwonym płaszczu.
Oczywiście nigdy mi się to nie udawało, koło godziny dwudziestej trzeciej wykończona czekaniem i zmożona czytaniem bajek przez moją Mamę zapadałam w sen głęboki wypełniony wieloma zimowymi przygodami. Mam jednak w sobie taki czujnik wewnętrzny, który o ustalonej we własnej głowie porze wybudza mnie nawet z najbardziej głębokiego sennego marzenia.
I tak, gdy wybijała godzina trzecia w nocy zrywałam się spod kołdry i biegłam zobaczyć na co w tym roku zasłużyłam. W mej pamięci utkwiły najbardziej dwie (trzy - ale do tego dojdziemy) własnie takie noce.
W jednej z nich wcale nie chodziło o prezent. Prezentu nawet nie pamiętam, w głowie utkwiło mi to, w co był zapakowany. Różowy papier w odcieniu magenty ozdobiony w srebrne słonie, które trzymały się jeden za drugim za ogonki. I te srebrne słonie były zrobione z takiego lustrzanego papieru w którym mogłam się odbijać. Naprawdę, ten skrawek różowego, szeleszczącego 'cosia' stał się moim skarbem na bardzo długie lata. Pieczołowicie trzymałam go w moim tajnym magazynie (o którym, dam sobie głowę uciąć, wszyscy wokół wiedzieli, ale dla mnie była to super tajna skrytka), złożonego w kosteczkę i wyciąganego na specjalne okazje w celu oglądania i odbijania swojej mordki w afrykańskich zwierzach. W moim dzieciństwie to było małe dzieło sztuki, które traktowałam tak, jak niektórzy kolekcjonerzy trzymający swoje zdobycze w specjalnych, zamkniętych pomieszczeniach, gdzie spokojnie mogą nad artystycznym arcydziełem pokontemplować. Taki właśnie był mój papier.. Był moją małą 'Mona Lizą'.
Kiedy już trochę podrosłam i doszły mnie słuchy, że to Rodzice robią nas w konia i sami kupują prezenty, a Grubas w czerwonym to jedno wielkie oszustwo, z pokerową miną dalej pisałam listy i rżnęłam głupa, że dalej żyję w błogiej nieświadomości. Jako mała dziewczynka bawiąca się lalkami zapragnęłam dla nich domku. Wiecie, wtedy już dochodził do nas świat, reklamy mamiły wielkimi, różowymi willami Barbie i ja tak strasznie, strasznie pragnęłam taką nieruchomość posiadać. Pięknie i pieczołowicie więc wykaligrafowałam kredkami swoje marzenie i zostawiłam na stoliku. Kartka oczywiście następnego dnia zniknęła, a ja już cieszyłam się na mające mnie spotkać szczęście. Pamiętajmy jednak, że były to początki lat dziewięćdziesiątych, nasi Rodzice byli dopiero na drodze dorabiania się, a wszystko co przychodziło do nas z 'zagramanicy' było pieruńsko drogie. Nas jednak - dzieciaków mało to interesowało, domek miał być i już.
Więc przyszedł szósty grudnia, godzina jak zwykle trzecia z minutami, podnoszę głowę, patrzę, JEST! Jest pakunek. Kołdra odrzucona pod sam sufit, poduszka na podłodze i już siedzę na dywanie rozdzierając ozdobną makulaturę na miliony kawałków. Po kilku sekundach moim oczom ukazały się mebelki: piekarnik, stoliczek i zlewozmywak. W kolorach fioletowym i różowym.
Nowobogackiej chałpy nie było.
Podnoszę głowę i widzę moich Rodziców, którzy obudzeni moją walką z pudełkiem wyczekiwali na reakcję. Pamiętam jak strasznie było mi głupio, bo z jednej strony nie chciałam Im pokazać, że to jednak nie jest domek, który miał być, a z drugiej, Mama zawsze mnie uczyła, że trzeba być miłym i zawsze dziękować i cieszyć się z prezentu. Więc siedziałam wśród kuchennych atrybutów z przyklejonym od ucha do ucha uśmiechem, a w głębi duszy zadawałam sobie pytanie, czy może ja coś źle napisałam w tym liście i może Oni po prostu się pomylili, bo przecież nie mogą mnie kochać na tyle mało żeby nie sprawić mi wymarzonego dworku firmy Matel (#dziecięcalogika)
Koniec końców, kuchenka okazała się być nie do końca tak nietrafiona jak z początku przypuszczałam. W późniejszych latach, wraz z koleżankami - sąsiadkami zbierałyśmy się w kupie i jedna przynosiła zestaw do sypialni, druga miniaturową kanapę, fotel i telewizor, a ja swoją wypas jadalnie - bawiłyśmy się o niebo lepiej niż jakbyśmy miały ten wielki, klockowaty dom. Ot, tak podsumowując.
Jeśli jeszcze Was nie zanudziłam i nie zniechęciłam ilością słów w tym wpisie, to opowiem Wam jeszcze jedną historię, związaną z Mikołajem tylko platonicznie. Możliwe, że jest to moje najwcześniejsze wspomnienie jakie pamiętam i dziw, że aż do tej pory tkwi w mojej głowie. Na pewno w tę noc było jeszcze bardzo daleko do 06.12, a ja miałam zaledwie parę wiosen za sobą. Żeby nakreślić Wam mniej więcej sytuację musicie wiedzieć, że w domu, na środku pokoju stało jeszcze moje drewniane łóżeczko, wokół którego porozstawiane były miśki i inne zabawki. Ja w tym czasie zasnęłam z moją mamą. Tej właśnie nocy przyśnił mi się zaprzężony w renifery powóz, wypełniony do samego nieba kolorowymi paczkami, z czego jedna została podarowana mnie i umieszczona pod wspomnianym wcześniej łóżkiem. Sen był na tyle realistyczny, że zerwałam się w środku nocy i przez następną godzinę rozwalałam wszystkie zabawki po pokoju, wchodziłam pod drewniane legowisko i szukałam obiecanej mi niespodzianki. To uczucie rozczarowania pamiętam po dziś dzień jak również zakłopotanie mojej Mamy, która za cholerę nie mogła sobie wtedy ze mną poradzić. Zawód, żal i nerw, bo przecież JA WIDZIAŁAM jak Święty zostawia dla mnie zapakowane zabawki, a tu ich wcale nie ma!
Z wielkim rozrzewnieniem wspominam zawsze te historie i mimo, że kilka z nich miało na mnie wpływ 'traumatyczny', to jednak do tej pory wywołują na mojej twarzy wielki uśmiech. Już wtedy było wiadomo, że z moim szczęściem i niezwykłą przypadłością zdiagnozowaną później jako gapiostwo, będę miała w swoim życiu dość sporo zabawnych przygód.
A Wam? Jakie mikołajkowe historie utkwiły najbardziej w pamięci?
________________________♥_________________________
Jakie słodkie zdjęcie ^^ Ja pamiętam jak kiedyś w jakiś dzień grudniowy (może nawet to wigilia była?) grzecznie się bawiłam, gdy nagle usłyszałam pukanie do drzwi. Ktoś - mama, tata, siostra, nie pamiętam - powiedział, że to Mikołaj i żebym lepiej nie podglądała co przyniósł. Schowałam się więc za ścianą i siedziałam jak na szpilkach, żeby się tylko nie odwrócić i nie spojrzeć. Bardzo mało lat wtedy miałam i do dzisiaj nie wiem kto to był, ale podejrzewam, że ktoś z sąsiadów miał jakąś sprawę do mamy i na chwilę zajrzał. Potem dostałam taki świetny prezent i naprawdę myślałam, że to tamten człowiek go przyniósł :)
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, to Mikołaje w tamtych czasach wyglądały jak z horroru! Jak byłam mała, za diabła nie chciałam do nich podchodzić a co gorsza - siadać na kolana. I jeszcze ta odpadająca od ciała broda!!! Brrr!!!
OdpowiedzUsuńJa zawsze się budziłam, jak mama kładła mi koło łóżka prezenty :P
OdpowiedzUsuńAle cierpliwie czekałam do rana, żeby je otworzyć.
Zawsze najbardziej cieszyłam się z nowej piżamki, kolorowych orzeszków arachidowych, cukierków "pudrowych".
Nie dostawałam cudów na patyku, bo tata pracował za granicą i zawsze jak przyjeżdżał do domu na urlop, to coś nam przywoził.
Ale w pamięci utkwiła mi książeczka "Ołowiany żołnierzyk", bo była taka fajna, rozkładana. Normalnie 3d lat 90!
I jakie zdjęcie na czasie, stylizacja w kratę :P
OdpowiedzUsuńLemoniado moja <3
OdpowiedzUsuńOjej też mam takie zdjęcia z Mikołajem, głównie z przedszkola :)
OdpowiedzUsuńmega fotka :) słodka !
OdpowiedzUsuńzapraszam do mnie:) nowy post !
Ja dzisiaj obchodziłam Mikołajki jak małe dziecko - pod poduszką znalazłam paczuszkę, a potem pobiegłam do szkoły w świątecznym sweterku (w końcu za rok szóstego grudnia będę miała już osiemnaście lat), więc nie miałam okazji do rozpamiętywania tego, co było kilkanaście lat temu.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą - ten tekst jest trochę jak fragment książki. Fajnej książki, naprawdę dobrze piszesz.
Dzięki za ciekawe podzielenie się swoimi wspomnieniami ;)
OdpowiedzUsuńjaki słodki mini lemon...
OdpowiedzUsuńcudowny post:)
OdpowiedzUsuńale stylówę miałaś zawsze!
OdpowiedzUsuńja na Mikołajki dostawałam zawsze jakiś drobiazg, najlepiej zapamiętałam grube neonowe kredki, to był naprawdę wypas. nie wiem czy ktokolwiek mi ich zazdrościł, ale pewnie bardzo, bo zaginęły przy przeprowadzce. do dziś tego odżałować nie mogę
Nigdy nie wierzyłam w świętego Mikołaja, więc okres przedświąteczny pamiętam jako czas wyszukiwania skrytek w domu na prezenty, jeszcze po kryjomu, żeby starsi nie widzieli, bo gonili ;)
OdpowiedzUsuń