Trzy dni po świętach i dziesięć kilogramów później...
Wciąż żywię się ciastem i mięsem (nie razem, rozdzielam poszczególne składniki) przywiezionym od moich ukochanych Rodziców.
Wciąż nie mogę się ruszyć.
Wciąż mimo aparycji dorodnej foki turlającej się po łóżku otwieram lodówkę w nadziei, że znajdę w niej coś czego nie było piętnaście minut temu.
Wciąż (o dziwo) mieszczę się w swoje ciuchy.
Mówiąc, że wciąż mieszczę się w swoje ciuchy mam na myśli dres i szlafrok.
Wciąż przyzwyczajam się do tego, że na głowie zamiast płonącej czupryny mam dorodnego kasztana (taki tam wypadek przy pracy, wkrótce zobaczycie).
Wciąż popadam w słowotok, mimo ust wypełnionych mandarynkami.
Wciąż wierzę, że zmieszczę się w sylwestrową kreację.
Wciąż zachwycam się błękitno - różowym niebem i zimą idealną.
Wciąż liczę na to, że w końcu coś mi się spodoba z przecenionych w sklepach ciuchów...
...wciąż nic takiego się nie ma miejsca...
...ale wciąż nie tracę nadziei!
Wciąż zastanawiam się czy nie powinnam już spoważnieć.
Wciąż jednak dochodzę do wniosku, że nie.
Wciąż pozostaję wiernym wyznawcą herbaty (komuś coś? Bo właśnie woda się zagotowała).
Wciąż lubię tu do Was pisać
i wciąż cieszę się kiedy Wy piszecie tu coś do mnie.
zdjęcia - Paweł
________________________♥_________________________
sweter, sukienka - gdański vintage shop; płaszcz - Asos; kapelusz - Parfois; teczka - Not A Virgin Shop; sztyblety - prezent