Wpadam tu do Was na chwil kilka między skręcaniem turbo giga łóżka (och, lowe zabawy wielkimi 'klockami Lego' z Ikei), a wywalaniem kolejnych, niepotrzebnych mi do życia (a zagradzających przestrzeń mą, nie tylko życiową) gratów. W ogóle muszę Wam powiedzieć, że jestem niezwykle mocarna i nieskończony pokład sił we mnie drzemie, bo o dziwo okazałam się nader przydatną asystentką w wynoszeniu starych mebli (a co za tym idzie, pomoc sąsiada okazała się nie być zupełnie potrzebna, ha!). Taki ze mnie kozak. A jak potrzebujecie specjalisty do przykręcania wszelkiego rodzaju śrubek to piszcie, dzwońcie, w drzwi walcie. Za flaszkę bądź czekoladę jestem Wasza (bez podtekstu mi tu!);)
W każdym razie skrobię do Was podniecona wielkością mojego nowego wyra, na którym jak dobrze pójdzie będę w stanie się zgubić. Na zimowanie jestem przygotowana i już wiem, że w najbliższych miesiącach trasa, którą głównie będę przemierzała to odcinek między kuchnią a salonem. Do pełni szczęścia brakuje mi jeszcze wielkiego fotela z miękkimi poduchami, w którym będę mogła utonąć w kąciku czytelniczym (a to tylko kwestia dni, bo 'ofiarę' mam już upatrzoną od przeszło kilku lat). Zatem jak widzicie dopieszczanie naszych czterech ścian chyli się ku końcowi, co tylko i wyłącznie wywołuje na mej facjacie uśmiech po same ósemki.
A na zdjęciach macie okazję zobaczyć mój 'dzień mordy', który mam od kilku dni i który nie chce dać za wygraną. Twarz wygląda jak wygląda, więc lepiej skupić się na sukience. Bo fajna jest. Ciepła i miękka (jak kaczuszka) oraz ma błyszczący niczym miliony monet kołnierzyk. Iście lemonowa czyli. Wyprowadziłam też na spacer lisa, można się zatem z nim przywitać.
zdjęcia - Paweł
sukienka - Sheinside.com; buty - Primark; kiziak - H&M; płaszcz - Asos